
Jestem na urlopie od 3 lipca, czyli już 6 dzień. W tym czasie zdążyłam przemieścić się z domu jakieś 11 tyś. kilometrów, przespać pół dnia po podróży, zrobić dwa dni intensywnego zwiedziania (ładnie tu bardzo, nie powiem) i zawiesić wczoraj urlop na kołku, bo termin goni. Właśnie zaczynam miętolić 10 artykuł, co oznacza, że zostało mi jedyne 28 i czas do czwartku, bo w piątek przemieszczam się na ziemię Henrego Forda. A tam to nic nie zrobię z całą pewnością. To, że mi się nie chce jest bardziej jak oczywiste, choć wiszące nade mną zobowiązanie ma swoje plusy, bo zaoszczędza dylematu, czy ruszyć się do centrum w tutejszy nieznośny upał, czy też siedzieć w klimatyzowanym pomieszczeniu. Czuje się średnio wyjechana: praca albo leży albo czeka, albo jest robiona, PR dręczy, z tym co się dzieje w Warszawie jestem na bieżąco. Najbardziej odczuwalna różnica, to fakt, że do SKM idę 15 minut, a tu do metra 45, i że poduszkę mam dla siebie i nic nie biega po mnie w nocy, domagając się śniadania o 4 nad ranem. Gdyby nie to, że nie obejrzałam jeszcze wszystkiego co chcę i nie odbyłam wyprawy do sklepów mogłabym już wracać do domu. Chyba nie umiem być na urlopie.